Ogólnie o shutdownie już pisałam. Teraz jeszcze garść spostrzeżeń o tym, co dzieje się wówczas między ciałem i głową.
Oznak nadchodzącego, ostatniego shutdownu nie zauważyłam. Owszem, zarejestrowałam nadmiar bodźców, których doświadczam zazwyczaj w mieście: hałas, tłum, konieczność zachowywania się w relacjach i utrzymywania tych relacji. Ale wydawało mi się, że udało się to przełknąć. Że jakoś weszło. A tu taka niespodzianka. Poranek kolejnego dnia i od razu odcięcie.
Podczas shutdownu moje ciało mówi generalnie nie. Każdy pomysł, by cokolwiek zrobić, jest od razu torpedowany. Czuję, że zamiast mięśni mam watę. Nie ma ani jednego włókienka, które mogłoby się spiąć i wygenerować jakąś energię.
Mam wrażenie, jakby powietrze zamieniło się w gęsty kisiel. Ruchy wymagają olbrzymiego wysiłku. I nie mówię tu o zaawansowanych ćwiczeniach fizycznych czy wyczynowym uprawianiu sportu. Wstanie z łóżka jest trudne, ruszenie ręką jest trudne – muszę się przedrzeć przez powietrze, które jest gęste i stawia opór. Sięgnięcie po herbatę jest trudne. Każdy ruch wymaga mega wysiłku.
Niby podejmuję jakieś działania, ale one również są inne. Odbywają się na granicy świadomości. Mój umysł gdzieś dryfuje, poświęcając rzeczywistości tylko tę niezbędną część zasobów, by ją ogarnąć. Wyłączam się. Nie myślę o niczym. Nawet nie chce mi się utrzymywać otwartych oczu. Leżę, a czas sobie płynie razem z różnymi myślami.
Często kręci mi się w głowie. Wstaję i od razu muszę się schylić, bo robi mi się ciemno przed oczami. Tak jakby głowa mówiła mi jasno lepiej leż dalej, wstawanie jest nieprzyjemne i niebezpieczne.
Wszystko, co kiedyś było ważne, nagle traci swój priorytet. Nic się nie stanie jak poczeka.
Nie działa kawa ani inne pobudzacze. Ale nie śpię – bo nie jestem senna. Po prostu dryfuję w rzeczywistości – pozostaję w niej (bo muszę), ale jednocześnie mnie tam nie ma, bo się od niej odłączam. Jestem gdzieś daleko. Mam świadomość tego co dookoła, ale nie uczestniczę w tym. To jest jak dźwięki w tle, na które przestaje się w końcu zwracać uwagę. W trakcie i krótko po shutdownie taka jest dla mnie rzeczywistość – jest czymś w tle, co zupełnie mnie nie zajmuje. Jestem wyłącznie myślami, które płyną w mojej głowie.
Mój umysł mówi ciału, że jest śmiertelnie zmęczone. Że nie uda się dzisiaj nic, ani wyjście na rower, ani nawet zwykły spacer. Wiem że to kłamstwo (monitoruję wskaźniki treningowe i one mi mówią, że fizycznie jestem wypoczęta w 100 %), ale nie umiem nic z tym zrobić. Gdy nawet wstanę i wyjdę, ciało dostanie informację, że to za dużo i natychmiast należy wracać. Jestem więźniem własnej głowy.
Co ciekawe, zmęczenie spowodowane shutdownem różni się od depresyjnego osłabienia. W depresji faktycznie ciało nie działa. W shutdownie to mózg tak twierdzi i co najważniejsze – bezczelnie kłamie.
Jestem ciekawa jaki jest cel tego kłamstwa.
- Czy to konieczny proces regeneracji po nadmiarze bodźców? Czas, który muszę poświęcić, by móc wrócić do neurotypowej rzeczywistości? Jak regeneracja mięśni po treningu?
- Czy to tylko akcja – reakcja? Wystąpiło A, wystąpi B. Było przebodźcowanie, będzie shut. Takie mentalne zabezpieczenie, żebym nie dowaliła sobie jeszcze więcej?
Bo jeśli to drugie, to można uciec z rzeczywistości na inne sposoby.

Skomentuj