Mój świat jest tak dziwnie urządzony, że wszystkie zdarzenia zaplanowane na konkretny termin traktuję jak obowiązki.
Dotyczy to zarówno faktycznych obowiązków, takich jak terminy w pracy, czy umówione wizyty kontrolne u lekarza. Ale nie tylko. Tak patrzę też na przyjemności, które się odbywają w określonym czasie. Wystarczy, że wyjazd urlopowy zostaje konkretnie zaplanowany, bilety kupione, nocleg zarezerwowany, a z przyjemnego wydarzenia (którego nie mogłam się doczekać) zamienia się w obowiązek. W końcu MUSZĘ się stawić na ten pociąg, bo jak nie, to odjedzie, więc jak tu nie mówić o przymusie?
Ta nad-obowiązkowość może wynikać z mojej alergicznej reakcji na wszystko, co wymusza zmianę rozkładu mojego dnia. Kiedy nie ja decyduję, czy teraz zjem, czy pójdę do lasu, czy poczytam książkę. Kiedy muszę się w jakiś sposób dostosować do sytuacji – mam być tam i tam, robić to i to. A nie wiem czy dam radę.
Dlatego też każda rzecz zaplanowana staje się powodem do stresu (czasem mniejszego, czasem większego).
- Po pierwsze, nie wiem czy dam radę jej sprostać w tym właśnie momencie. A jak akurat melt zwali mnie z nóg? Albo atak paniki? Samo przygotowywanie się do zaplanowanego wydarzenia jest stresujące, więc to jest całkiem prawdopodobne…
- Po drugie, staje się nieunikniona – jest konkretna aż do bólu, stała, wpisana w grafik. Jest kolejną rzeczą do zrobienia. Kolejnym muszę. Kolejnym obowiązkiem.
- Po trzecie, każdą zmianę w moim grafiku dnia muszę przemyśleć i przygotować się na to, co się będzie działo i co dziać się może.
- Po czwarte, jakbym musiała to odwołać to trzeba będzie się kontaktować z ludźmi i tłumaczyć z tego, że jestem fakapem: że mnie nie będzie, nie czuję się, nie dojadę, zmieniłam zdanie i takie tam. To już samo w sobie mnie przerasta, bo ludzie nie potrafią zrozumieć, że to, co dla nich jest przyjemnością, dla innych może być obciążeniem.
- Po piąte, te wszystkie jakoś to będzie i zastanowię się nad tym później nagle faktycznie wymagają przemyślenia i podjęcia decyzji. Bo finalnie okazuje się, że jakoś to wcale być nie chce.
- Po szóste, często się okazuje, że akurat teraz zupełnie nie czuję się na zaplanowane hardkorowe łojenie po górach czy długodystansowe jazdy na rowerze. Jak planowałam, to się czułam, a gdy przychodzi do realizacji – czuję się zmęczona, spalona i chcę zostać sama.
Im więcej rozmyślań, tym więcej stresu. W efekcie wszystko, od spotkań ze znajomymi, poprzez pomysły na spędzanie wolnego dnia, aż po urlop staje się wyzwaniem organizacyjno- logistycznym i kolejną dawką stresu, chociaż miało być tak miło. I nie wiem jak to obejść.

czasem jest mi przykro, że w zasadzie całe życie jestem samotna. Oddzielna. Poza grupą. Poza towarzystwem. Że ludzie się integrują, a mnie jakoś to zawsze omija, ludzie mnie omijają. A potem przychodzi jakiś „spęd” towarzyski, na którym wypada być…albo nawet nie tak… Czasem ktoś opowiada lub pokazuje, że w czymś takim uczestniczył, a ja dostaję gęsięj skórki na samą myśl, że miałabym… I przestaje mi być przykro.
To jak w tym memie
„Idź na imprezę, będzie fajnie.
Raz byłem.
I co?
I nie było.”
PolubieniePolubione przez 1 osoba