Wydawać by się mogło, że kompromis to salomonowe rozwiązanie. Mam jednak wrażenie, że praktyce jest oczekiwaniem, że to ja zrezygnuję z „mojej części” i dopasuję się do oczekiwań innych.
Można czegoś nie lubić. Można czegoś nie chcieć robić. Mogą być na tym świecie rzeczy (i jest ich całkiem sporo), które przynoszą mi szkodę, powodują gorsze samopoczucie, meltdown lub shutdown. Po prostu są przekroczeniem granic, które mój Hans Asperger jest w stanie zaakceptować i znieść. Ale wielu ludziom wydaje się, że można je dowolnie przesuwać, bo oni ich nie mają.
Próbując żyć w neurotypowym świecie, który jest dla mnie obcym otoczeniem, idę na wiele kompromisów. Coraz lepiej określam granice, których przekroczyć nie mogę, bo nadmiar bodźców wyłączy mnie z funkcjonowania. Coraz łatwiej mi odmówić, kiedy ktoś jednak próbuje mnie wciągnąć na „neurotypową stronę”.
Coraz częściej też czuję, że kompromis jest definiowany przez wiele osób jako dostosowanie się do ich wizji. Nie ma chęci do ustępstw, nie ma chęci do poszukiwania rozwiązania, które będzie w miarę dobre dla obu stron. Nasze rozwiązanie jest najlepsze i ono powinno być wprowadzone!
Zupełnie nie rozumiem dlaczego to ja mam przekreślić swoje potrzeby i robić coś, co jest dla mnie przykre, obciążające i traumatyczne w dłuższym okresie czasu. Dlaczego mam się ugiąć i płacić za to cierpieniem? Dla tego, żeby ktoś poczuł satysfakcję, że jest jak jest? Że jest tak, jak on chciałby żeby było? Jeszcze jakbym odmawiała ze zwykłej złośliwości, albo chęci postawienia na swoim… A ja przecież odmawiam, by nie oszaleć potem w samotności. By móc wstać następnego dnia i jako tako funkcjonować.
Tak, wiem, trudno zrezygnować z jakiejś części swoich oczekiwań, ale jeżeli robią to dwie strony, to jest to przynajmniej sprawiedliwe. Jeśli robi to jedna, to trudno nazywać to nawet kompromisem. To zwykle wymuszenie.
Boli dwa razy bardziej, gdy drugą stroną takiego „kompromisu” są bliscy i osoby, które kochamy.

Skomentuj