Zdecydowałam się na terapię nie wiedząc, że mam Zespół Aspergera. Po prostu chciałam zmienić kilka rzeczy w swoim życiu, a nie potrafiłam tego zrobić sama.
Mój wybór (wtedy jeszcze niezbyt świadomy) padł na nurt psychodynamiczny, który upatruje problemów w schematach wyniesionych z dzieciństwa. Zaczęło się więc wałkowanie rzeczy sprzed kilkudziesięciu lat, wspomnienia, smutki, radości, złości i w ogóle cały pakiet. Zaczęły się niesamowite zjazdy i regularne szarpanie się ze światem.
Terapia psychodynamiczna regularnie przepalała mi bezpieczniki. Nie jest polecana osobom z zespołem Aspergera, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam. Dwa razy musiałam ją przerwać, tylko po to, by doprowadzić się do jakiejś równowagi. Ciągle słyszenie, że coś ze mną nie tak, po prostu mnie rozwalało – a taki był dla mnie ogólny wydźwięk tych spotkań.
Było też inaczej niż u neurotypowych. Relacja z terapeutą nie odzwierciedlała problemów z innymi ludźmi lub robiła to rzadko. To, co było uważane za opór w terapii (trudny moment, który wskazuje, że coś jest „na rzeczy”, bo pacjent próbuje się wycofywać i kwestionować to, co mówi psycholog), u mnie było zwyczajnym niezrozumieniem tego, co terapeuta robi. Nie działały na mnie „klasyczne” sposoby uwalniania napięcia i emocji, które zapewne działają na osoby neurotypowe (takie jak np. opowiedzenie o trudnych wydarzeniach. Nie poczułam się lepiej, nie poczułam ulgi, nie poczułam nic poza późniejszym wstydem, że musiałam się tym z kimś podzielić). Nie rozumiałam co robi terapeuta i dlaczego nie chce mi tego wytłumaczyć. A wytłumaczenie było mi niezbędne, by zrozumieć o co kaman.
W trakcie terapii doświadczyłam też stanów umysłu jakich nie doświadczyłam nigdy w życiu.
- Następujących po sobie ataków paniki w liczbie kilkunastu dziennie. Zdarzało się też, że samo spotkanie wywoływało panikę – pierwsze 20 minut to była walka z lękiem.
- Dysocjacji, oddzielenia umysłu od ciała.
- Głębokiej depresji.
- Shutdownu (chociaż jeszcze nie wiedziałam, że to shutdown).
- Planowania samobójstwa i momentu przed, który jest decydujący. (Już wiem czemu ludzie się zabijają. To poczucie jest nie do ogarnięcia. Człowiek liczy tylko na ulgę, byle się skończyło).
- Natężenia emocji takiego, że było mi niedobrze. To było jak szalejące we wnętrzu tornado.
- Tego, że kiedy potrzebna jest pomoc, to się jej nie dostanie.
Terapia nauczyła mnie też kilku pozytywnych rzeczy, z których korzystam do dzisiaj:
- Tego, że emocje są potrzebne, wszystkie. Że nie ma złych i dobrych emocji, co wpajano mi całe dzieciństwo (grzeczne dziewczynki się nie złoszczą, nie bądź beksą). Złość, smutek, zazdrość, strach – wszystko o czymś świadczy, wszystko jest komunikatem do odczytania.
- Tego, że zamieniam inne emocje na złość i że tak się da zrobić. Bo złość ogarniam w miarę, można ją stosunkowo łatwo rozładować.
- Że gdy odczuwam złość, to jest to informacja o tym, że ktoś przekroczył moje granice. I mam sprawdzić sobie, co mi nie pasuje, gdzie leży problem. Dzięki temu moja liczba ataków złości się zmniejszyła, bo już na początku wyłapuję przyczynę i mogę coś z tym zrobić.
- Większej tolerancji dla ludzi, większej empatii. Chociaż dalej nie rozumiem co robią i dlaczego. Ale teraz przynajmniej nie zakładam, że wynika to z najgorszego. Dopuszczam myśl, że ktoś nie odpisuje bo zapomniał, chociaż wciąż dzieje się to na poziomie racjonalnej kalkulacji, a nie uczuć. Uczucia bolą tak samo, więc w tej kwestii raczej status quo.
- Stawiania granic. To jedna z najważniejszych nauk, które wyniosłam. Dotychczas próbowałam się dopasować do oczekiwań innych, być może chciałam ich naśladować, bo nie wiedziałam, jak należy się zachować (dzień dobry Hans). W efekcie robiłam wszystko, by zadowolić wszystkich dookoła, płacąc za to ogromną cenę. Po terapii umiem odmówić, gdy nie chcę czegoś zrobić.
- Mówienia o sobie, o tym co myślę lub czuję. Moja pierwsza sesja to było przedłużające się milczenie. Przychodzę na terapię i nie umiem wydusić, dlaczego tu jestem. Co za obciach! Teraz jestem w stanie rozmawiać z ludźmi o różnych rzeczach, chociaż niektóre tematy nadal są poza moim zasięgiem. I pewnie tak już pozostanie.
- Tego, że ludzie często przyjmują różne rzeczy tak po prostu. Że można im się zwierzyć z numeru jaki wyciął mi ktoś znajomy i oni to łykają. Nikt nie wytyka mnie palcami. Nikt nie mówi że przesadzam. Po prostu, przyjmują, chociaż kiedyś dla mnie to było przyznaniem się do słabości, po którym waliła się ziemia.
- Akceptacji dla ludzkich rzeczy. Tego, że czasem jest mi słabo i nie muszę napieprzać do upadłego na treningu. Że mogę nie mieć na coś ochoty i nie muszę się zmuszać, bo to nie słabość, którą należy pokonywać. Że mogę dać sobie luz, i w relacjach z bliskimi mi ludźmi, i w codziennym życiu. Świat się wtedy nie wali.
- Tego, że są tematy tabu, których się z nikim nie porusza, nawet z dyplomowanymi terapeutami i doktorami psychiatrii. Takim tematem jest np. samobójstwo. Dla mnie – jedna z codziennych myśli, dla ludzi – cios między oczy. Nie warto też prosić o pomoc, jeżeli nie ma się pewności, że się ją otrzyma. Odmowa jest bardzo bolesna i pełna rozczarowania, które wpływa na późniejsze postrzeganie świata.
Poza tym dzięki terapii przestałam pić na umór. Umiem posiedzieć ze sobą, przyjrzeć się myślom, które mam w głowie. Czasami jest trudno, czasami nie umiem ich ogarnąć, czasami nie mam pojęcia dlaczego się pojawiają. Ale grzebanie sobie w głowie okazało się całkiem ciekawym zajęciem. Zwłaszcza, jak udaje się znaleźć prawidłowości działania i odpowiedzi na ten milion pytań, które wciąż zadaję.
Z drugiej strony terapia pozbawiła mnie zbroi, która chroniła mnie kiedyś przed światem. Wszystko, z czym spotykam się teraz, czuję podwójnie i nie mam mechanizmów, które mogłyby zmniejszyć to odczucie. Boli jak skurczybyk. Sposób zakończenia terapii spowodował zaś, że mało ufam ludziom (usłyszałam, że jestem – w pakiecie z zespołem Aspergera – poza kręgiem zainteresowań naukowych terapeutki, w podobny sposób pożegnała się ze mną psychiatra).
Być może dlatego tak ciężko mi spojrzeć na życie pozytywniej. Mam przekonanie, że na mnie już nic dobrego tam nie czeka, bo od ludzi trudno się tego dobra spodziewać.
Terapia to one way ticket. Wprowadzonych zmian nie da się cofnąć. Świadomości nie da się zagłuszyć. Przepracowane emocje nie wracają do poprzednich stanów.
A czasami ignorancja jest błogosławieństwem.

Skomentuj