Złamanie, meltdown – i co potem?

Przytrafia się osobom z Zespołem Aspergera, czy tego chcą, czy nie. Przychodzi moment, w którym nagle wszystko się wali: i próby udawania normalnych, i wpisywania się w neurotypowy świat, i ogarnięcia o co chodzi ludziom. Następuje spektakularne załamanie – meltdown. I co dalej?

O meltdownie i wychodzeniu z meltdownu już pisałam wcześniej. Teraz mogę dodać nieco więcej, bo i melt mam na świeżo, i doświadczenie większe.

  1. Czas na regenerację. Próba rzucenia się w wir pracy czy życia społecznego zaraz po, jest w moim przypadku skazana na porażkę. Potrzebuję czasu by uporządkować Aspergera. By miał chwilę na okrzepnięcie i utwierdzenie się w przekonaniu, że jest ok. Czytam. Kładę się. Zamykam oczy. Nie robię nic, na co nie mam ochoty. Przestają istnieć deadlines i obowiązki. I tak nie ma szans bym cokolwiek zrobiła w takim stanie.
  2. Ludziowstręt. Odczuwam każdorazowo po załamaniu i shutdownie. Ludzie są narzędziami do robienia krzywdy. Uciekam przed znajomymi i sytuacjami społecznymi. Chodzę przez las, zamiast chodnikiem, bo na widok człowieka wszystko mi się spina w środku. Nie załatwiam ważkich spraw. Chowam się przed sąsiadami, żebym przypadkiem nie musiała toczyć jakiegoś kurtuazyjnego small talku. Ucieczka przed światem ludzi wydaje mi się konieczna i uzasadniona – oni wymagają zmobilizowania sił, by zachowywać się jak należy, zamaskować prawdziwe ja i uczucia. Po melcie nie mam na tyle zasobów, by jeszcze odgrywać te społeczne gierki. Nie mam ochoty z nikim gadać i z nikim się widzieć. Dochodzę sobie do formy z Hansem – w spokoju i samotnie.
  3. Wrażliwość sensoryczna level up. Po załamaniu znacznie zwiększa mi się wrażliwość sensoryczna, tak jakby zasoby potrzebne na jej ogarnianie zostały zużyte na ratowanie się w czasie meltdownu. Bardziej dokuczają mi dźwięki, których nie lubię. Nie umiem ich zignorować. Nie umiem ich zagłuszyć, bo muzyka, którą kocham, zamiast mi pomóc, zwyczajnie mnie męczy. Podskakuję na każdy nagły hałas. Każdy powoduje kulę strachu w brzuchu; rozlewające się ciepło paniki.
  4. Utrata kontaktu z ciałem. W jakiś dziwaczny sposób rozłącza mi się głowa z ciałem. Zaczynam dryfować – myśli sobie, ciało sobie. Wiem, że mam siłę, by coś poćwiczyć. Wiem, że aktywność dobrze by mi zrobiła. Ale często samo wyjście z domu mnie przerasta. Mój mózg mówi mi, że jestem zmęczona. Jednak wystarczy zacząć, by przekonać się, że to kłamstwo. Poza tym tracę apetyt, przestaję jeść i pić. Jakby mi wszystko było obojętne; jakby głowa nie wiedziała, co jest potrzebne by przeżyć. Jedno załamanie i wszystkie instynkty przetrwania szlag trafia.
  5. Zmęczenie level up. Po melcie atmosfera się oczyszcza, ale pozostawia okropne zmęczenie. Niewyobrażalne dla przeciętnego człowieka. Nawet nie wiem jak je opisać, bo brakuje na to słów. Głowa jest wyprana z wszystkiego, poobijana i wyciśnięta jak gąbka. Emocje nie istnieją, jakby nie miały siły się rodzić. Niebo po burzy. Przed chwilą żywioł, teraz błękit. Tylko drzewa wokoło połamane.
  6. Samotność – kilka leveli up. Nie dość, że świat po raz kolejny mnie odrzuca (co samo w sobie jest trudne), to jeszcze mogę spodziewać się niezrozumienia istoty samego meltdownu. Dla ludzi z zewnątrz wygląda na histerię. Przewrażliwienie. Przesadzanie. Niepotrzebną awanturę. Czepianie się szczegółów. W efekcie człowiek zostaje z tym wszystkim sam. To mega dołujące.
  7. Tolerancja na neurotypowość – level down. Dobijają mnie rzeczy, które dotychczas były tolerowane. Nawet nie tyle dobijają, palą mnie od nowa. Być może to efekt braku zasobów na ich ogarnięcie. A może po prostu melt odziera z całej zbroi, jaką pieczołowicie zakładam co rano. Zupełnie bezbronna muszę się zmierzyć z rzeczywistością. Nic dziwnego, że rani każda błahostka.

Meltdown jest łagodniejszy, gdy wszystko, co dzieje się przed, nie wyczerpuje całych zasobów. Co mam na myśli: im bardziej żyję w swoim, aspergerowym świecie i nie staram się dopasowywać do ogólnych oczekiwań i wymagań, tym melty są krótsze i łatwiej się z nich pozbierać. Tak jakby Hans wiedział, że nie musi gromadzić wszystkich sił, by wrócić do rzeczywistości – bo ta rzeczywistość jest dla niego na tyle łaskawa, że wystarczy tylko trochę się pozbierać do kupy. A resztę akumulatora naładuje się gdzieś przy okazji.

Załamanie łatwiej okiełznać, gdy trafi się na kogoś, kto nie ucieknie z krzykiem, nie skomentuje kąśliwym słowem o słabości psychicznej i nie będzie wiedział najlepiej, co należy zrobić. Dawniej myślałam, że dochodzić do siebie po można tylko samotnie. Teraz wiem, że akceptująca i wspierająca obecność bliskiej osoby może pomóc. To ktoś, kto po prostu wysłucha i nie będzie oceniał. Po prostu będzie. Przed taką osobą nie trzeba grać, zakładać maski. Nie marnuje się więc energii, której po meldownie jest wciąż zbyt mało, by się ogarnąć z najprostszymi rzeczami (o teatrzykach na użytek innych nie wspominając).

Upuszczenie emocji jest warunkiem koniecznym, by melt za chwilę nie powrócił. W chwili samego załamania nie panuje się nad tym, co się robi, ale trzeba sobie na to pozwolić – nie próbować powstrzymywać powodzi wiaderkiem tylko dlatego, że ludzie patrzą. To zawór bezpieczeństwa, przez który wszystko to, co się nagromadziło, uchodzi. Z krzykiem. Z płaczem. Z wyciem. Z ogromnym bólem i cierpieniem. Ale znika. Chowanie tego pakietu w sobie gwarantuje szybką powtórkę. Nie ma więc sensu hamowanie złości, czy łez – niech sobie płyną.

Załamań warto – w miarę możliwości – unikać (tak, wiem, łatwo się mówi).

Po pierwsze dlatego, że nie jest to zbyt fajne doświadczenie. Po drugie, wydaje mi się, że im więcej meltów, tym większa szansa na depresję. A to już jest fakap po całości.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: